Tanioszka: Śródziemie: Cień Mordoru (PS4)

Tanioszka: Śródziemie: Cień Mordoru (PS4)

Jaszczomb | 12.02.2017, 15:53

Uniwersum Władcy Pierścieni, otwarty świat i tysiące orków do zabicia – czego chcieć więcej? Być może nie jest to wałkowana na nowo historia z oryginalnej trylogii Tolkiena, ale zdecydowanie warto dać jej szansę.

Przeciętna gra MOBA Guardians of Middle-earth udowodniła, że ten gatunek niekoniecznie pasuje do konsol, nawet jeśli posiada się licencję Władcy Pierścieni. Po wydaniu gry w 2012 roku, studio Monolith było już we wczesnym etapie tworzenia kolejnej gry, którą zajmowała się wydzielona część zespołu deweloperskiego. Jako że wydawcą było Warner Bros., które wydało wcześniej dwie części serii Batman: Arkham, postanowiono i tutaj skorzystać z otwartego świata, prostej mechaniki skradania się i sprawdzonego systemu walki, wymieniając Człowieka-Nietoperza na uniwersum Tolkiena. Monolith miało jednak kilka autorskich pomysłów, co zrodziło wyjątkową grę.

Dalsza część tekstu pod wideo

Śródziemie: Cień Mordoru przedstawiło oryginalną (i niekanoniczną) historię, umiejscowioną między Hobbitem i Trylogią. Poznaliśmy tam dzieje Taliona – gondorskiego strażnika, który stracił rodzinę i własne życie z rąk armii Saurona. Śmierć nie powstrzymała jednak bohatera przed zemstą, gdyż jego ciało zostało opanowane przez Celebrimbora – tajemniczego elfa-zjawę, który również miał dawny zatarg z Czarnym Władcą. Żeby ucieszyć fanów, na drugim planie mieliśmy Golluma, a także bardziej komediową postać uruka Szczurnika Tchórzliwca, pełniącego rolę naszego (powiedzmy) sojusznika. Zabawniejsze momenty potrafią rozśmieszyć, lecz tragizm nie do końca wyszedł scenarzystom i ciężko było współczuć Talionowi. Scenariusz to najsłabszy element produkcji, ale też nie nuży – po prostu nie sprawia, że lecimy od razu do kolejnej misji fabularnej, by poznać dalsze losy bohatera. Klasyczna sandboksowa przypadłość.

Ciekawiej robi się od pierwszych chwil kontrolowania bohatera. Talion to doświadczony wojownik, potrafiący szybko i cicho zakradać się do swoich ofiar, ale też nie miał problemu w otwartej walce z większymi grupami przeciwników. Obie te mechaniki wyciągnięto żywcem z serii Batman: Arkham sprawdzały się wyśmienicie. W późniejszym etapie, oprócz miecza i sztyletu, pojawił się łuk i jeszcze bardziej urozmaicił wachlarz bitewnych możliwości bohatera. Dodajcie do tego specjalne runy ulepszające broń oraz bogate drzewko umiejętności, a walka nie znudzi Was przez ~30 godzin, wymagane do ukończenia tytułu. Mało tego, twórcy przygotowali liczne wyzwania, które pomogą opanować każdy rodzaj oręża. Nie ma ograniczania się jednej broni – trzeba było stać się wszechstronnym mścicielem.

W kwestii rozgrywki lataliśmy po otwartym świecie i walczyliśmy z urukami – tak, to wszystko. Mało tego, przedstawionym światem był szarobury Mordor. Jakim cudem ta gra nie nużyła? Oprócz różnorodności w samej walce i rewelacyjnymi animacjami gore (odcinanie głów na porządku dziennym), dostaliśmy świetnie zaprojektowanego sandboksa z całą masą rzeczy do roboty – od misji wątków pobocznych, przez uwalnianie ludzi z urukowych obozów pracy, po wspomniane wyzwania i szukanie znajdziek. Wszystko to przekładało się na rozwój bohatera i jego umiejętności, a tam czekało mnóstwo rozmaitych bonusów.

System Nemesis – najjaśniejszy element produkcji. Śródziemie: Cień Mordoru pokazało, że uruki nie biegają samopas po Mordorze, a w ich szeregach funkcjonuje hierarchia dowodzenia. Mieliśmy dowódców niższego i wyższego szczebla, którzy byli odpowiednio silniejsi (w końcu swoją pozycję osiągnęli poprzez samą walkę), a każdy z nich miał swoje odporności i słabości. Te poznawaliśmy poprzez torturowanie zwykłych uruków-żołnierzy, a z czasem mogliśmy nawet zawładnąć umysłem jednego z nich i pomóc mu wspiąć się na wysoką pozycję, tworząc własnego „kreta”. Rewelacyjny, wyjątkowo pomysłowy system.

Pod względem grafiki Cień Mordoru wciąż daje radę – gra wygląda świetnie, jest płynna i nie sprawia problemów mimo tak wielkiego świata. Co więcej, od paru miesięcy dostępna jest łatka pod PS4 Pro, która oddaje posiadaczom mocniejszej konsoli rozdzielczość 4K, jednak nie pokuszono się o 60 klatek na sekundę. Muzyka za to robi wrażenie od premiery i tutaj nie można niczego zarzucić Garry’emu Schymanowi, którego ścieżki dźwiękowe do serii BioShock zgarnęły niejedną branżową nagrodę.

Po premierze dostaliśmy kilka DLC (i dobrze, bo finałowa walka to jakiś nieśmieszny żart). Pomijając stroje dla bohatera, wyzwania i pojedyncze runy do kupienia za prawdziwą gotówkę, w PS Store pojawiły się dwa niewielkie rozszerzenia fabularne – „Król polowania”, gdzie ruszamy z Torvinem na łowy dzikich bestii, oraz „Świetlisty Władca” przenoszące gracza do Drugiej Ery i pozwalające zawalczyć z Sauronem w skórze Celebrimbora. Pierwszy dodatek wprowadza nowe stwory (w tym rzygające graugi, na grzbiecie których możemy jeździć), zaś drugi każe nam robić to, co w podstawce, tyle że jest trudniej i trzeba polegać w większym stopniu na kontroli umysłów uruków. Treściwe, kilkugodzinne rozszerzenia nieźle uzupełniają podstawową wersję gry, lecz nie oczekujcie zupełnie nowych mechanik.

Śródziemie: Cień Mordoru można obecne dorwać promocji na PS Store (do 23.02) za 59 zł w edycji Legion (podstawka + kilka mniejszych dodatków) lub za 79 zł w Złotej Edycji (gra ze wszystkimi dodatkami). Pudełkowe wydania chodzą po 60-70 zł, zaś wersja GOTY z kompletem DLC – nieco ponad 80 zł. Jeśli chodzi o wersję na PlayStation 3, to omijajcie ją szerokim łukiem – jest przesadnie okrojona i niewarta zainteresowania.

Jaszczomb Strona autora
cropper