Recenzja: Kingsman: Złoty Krąg

Recenzja: Kingsman: Złoty Krąg

Tomasz Alicki | 26.09.2017, 23:19

Po trzech latach przerwy Kingsman powraca na ekrany kin. Pierwsza część pozostawiła po sobie bardzo dobre wrażenie i premiera rozeszła się echem po całym świecie. Matthew Vaughn oczarował klimatem, zdjęciami oraz udaną wariacją na temat schematów rodem z Jamesa Bonda. Teraz oczekiwania wzrosły, a reżyser stanął przed bardzo trudnym zadaniem…

Matthew Vaughn nie ma na swoim koncie wielu filmów, ale bez wątpienia jego nazwisko zdążyło kilkukrotnie przewinąć się przez ulice Hollywoodu. Wszystko zaczęło się od Gwiezdnego Pyłu – magicznej bajki, która pozwoliła reżyserowi współpracować z kilkoma świetnymi aktorami. Trzy lata później na ekranach pojawiło się jego Kick-Ass, a zaraz potem X-Men: Pierwsza Klasa. Vaughn powoli dawał do zrozumienia, jakie produkcje go interesują i kiedy świat znów zaczynał o nim zapominać, w 2014 roku pojawiło się Kingsman. Niespodziewana premiera była zabawna, wyglądała świetnie, a Colin Firth świetnie dogadywał się z Taronem Egertonem. Nagle, kiedy tylko po mediach rozeszła się informacja o planowanej kontynuacji, oczekiwania znacznie wzrosły, a widzowie zaczęli spodziewać się po reżyserze czegoś więcej.

Dalsza część tekstu pod wideo

Kingsman: Złoty Krąg, zaraz po przedstawieniu kilku nowych bohaterów i humorystycznych wstawkach, serwuje publice atak na siedzibę organizacji, który widzieliśmy już na zwiastunach. Wszystkie odnogi Kingsman w Wielkiej Brytanii zostają zrównane z ziemią. Wstrząśnięci Eggsy i Merlin wyruszają do Stanów Zjednoczonych z nadzieją znalezienia sprawcy całego zamieszania. Na Zachodzie z pomocą czeka ich bliźniacza organizacja, Statesman. Panowie w garniturach stają więc u boku swoich kuzynów w kowbojskich kapeluszach, żeby wspólnie pokonać nieprzyjaciela.

Początek filmu nie wzbudza jeszcze żadnych wątpliwości. Wszystko zaczyna powoli przypominać pierwszą część i cieszymy się na widok starych znajomych. Dopiero gdy mija kilkadziesiąt minut, widz orientuje się, że Matthew Vaughn wybrał najgorszy możliwy kierunek dla swojego sequela. Całe Kingsman: Złoty Krąg można podsumować krótko w ten sposób – „Podobały Wam się Tajne służby? W takim razie dostaniecie trzy razy więcej tego samego!”.

Film jest jeszcze bardziej absurdalny, a każda scena akcji została nakręcona w ten specyficzny sposób, którym urzekała jedynka… Nawet liczba bohaterów znacznie wzrosła! Problem tkwi w tym, że nie tak robi się sequele. Vaughnowi udało się zrobić z pierwszej części naprawdę świetną, zaskakującą produkcję, a do kolejnej odsłony podszedł niczym twórcy Szybkich i wściekłych. U Graya takie rzeczy działają, ponieważ widzowie oczekują od niego po prostu czystej, absurdalnej rozrywki. Czołg na autostradzie? Ekstra. Skok supersamochodem pomiędzy wieżowcami w Dubaju? Rewelacja!

Tajnym służbom udało się jednak wkroczyć na znacznie wyższy poziom. Nowe postacie zostają wprowadzone kosztem „czasu antenowego” tych, które zdążyliśmy już polubić. Następczynię Samuela L. Jacksona w roli czarnego charakteru, Poppy (Julianne Moore), ciężko nazwać kontrowersyjną czy oryginalną. Im dalej w las, tym bardziej film wydaje się zwyczajnie głupi. Każda nowa walka zostaje wzbogacona o kolejne dziwne urządzenia organizacji Statesman, wykraczając bardzo daleko poza parasol odbijający pociski karabinów. Przez ostatnie pół godziny Złotego Kręgu, kiedy w akcję zostaje wplątany już nawet Prezydent Stanów Zjednoczonych, widzowie przestają Vaughna traktować poważnie. Sukces Tajnych służb polegał nie tylko na skutecznym przeniesieniu na ekran komiksu Marka Millara, ale również na rozwadze. Udało się stworzyć przyjemną niespodziankę, skutecznie balansując pomiędzy absurdem a humorem.

Kingsman: Złoty Krąg, mimo wszystkich swoich zmian względem poprzednika, nie jest jednak złym filmem. Sequel schodzi po prostu półkę niżej, serwując spore rozczarowanie fanom Tajnych służb, ale wciąż potrafi sprawić trochę radości. Świetnie patrzy się na Colina Firtha, Tarona Egertona i Marka Stronga, chociaż panowie nie ruszają swoich postaci nawet o krok od tego, co pamiętamy z poprzedniej części. W rezultacie nowy film Vaughna to klasyczny przykład zmarnowanego potencjału. Na szczęście kiedy ze świetnej produkcji robi się taką wyraźnie słabszą, wciąż pozostaje coś do oglądania.

Ocena: 6/10

Atuty

Wady


6,0
Tomasz Alicki Strona autora
cropper