Recenzja: The Last Guardian (PS4)

Recenzja: The Last Guardian (PS4)

Andrzej Ostrowski | 05.12.2016, 16:00

O The Last Guardian usłyszeliśmy pierwszy raz jeszcze w okolicach początku poprzedniej generacji, co już samo w sobie sugeruje, że gra znajduje w tym samym rzędzie gier-widmo, co . Różnica? Choć rząd ten sam, to produkcja Fumito Uedy stoi kilka poziomów wyżej.

Wielu z posiadaczy PlayStation 2 z pewnością pamięta lub – tę dziwną, wręcz baśniową atmosferę, okalaną przez dość niepokojący i posępny u swych podstaw klimat. Nie inaczej jest z The Last Guardian, w którym to przyjdzie nam się wcielić w młodego chłopca ze świata znacznie różniącego się od naszego, choć nawiązującego swym wyglądem i językiem do realiów Indian. Pewnego dnia obudził się w jaskini, nie wiedząc, jak się w niej znalazł ani tym bardziej skąd na jego ciele pojawiły się tatuaże. Szybko jednak zdaje sobie sprawę, że nie jest sam, bo tuż obok niego leży przykuta przerażająca bestia. Z racji jej ran i wycieńczenia, chłopiec się nad nią lituje, a gdy odrobinę oswoi, to postanawia wypuścić na wolność, nie mając serca jej tak zostawić. W ten sposób rozpoczyna się wspólna podróż mająca na celu odkryć tajemnice tego dziwnego potwora, który, jak się szybko okazuje, potworem do końca nie jest.

Dalsza część tekstu pod wideo

Fabuła jest przepiękna. Chociaż nie jest podawana przesadnie bezpośrednio, głos narratora cały czas pilnuje, abyśmy wiedzieli, co się wokół dzieje, i nie pogubili się w wydarzeniach. Całość stanowi emocjonalną podróż opowiadającą o przyjaźni, ale też naturze – można wręcz odnieść wrażenie, że autor dzieli się z graczami swoimi przemyśleniami nad jej charakterem. Jest to również przygoda, przy której nie raz się zaśmiejemy i wzruszymy. Trudno cokolwiek pod tym względem zarzucić. Jeśli graliście w albo , to w aspekcie fabularnym jest podobne, lecz przewyższa oba te tytuły o kilka poziomów.

Sama produkcja (zapewne całkowicie nieintencjonalnie) swoim istnieniem drwi nieco z tak zwanych „symulatorów chodzenia”, demonstrując, że można opowiedzieć przepiękną i zachwycającą opowieść bez rezygnowania z elementów rozgrywki. Od tej strony ma naprawdę wiele do zaoferowania. Na początek trzeba jednak wyjaśnić jedną rzecz, gdyż dało się odnieść wrażenie, iż marketing produkcji troszeczkę pomijał, czym gra właściwie jest.

U samych podstaw rozgrywki nie tkwi wcale Trico – bo tak nazywa się bestia – a elementy zręcznościowe i logiczne. Przez 90% czasu gry będziemy biegali, skakali, wspinali się po ścianach, chodzili po gzymsach i szukali drogi do danego punktu, aby pokonać kolejny etap planszy. W tym właśnie tkwi całe wyzwanie. Musimy najpierw zlokalizować, dokąd właściwie chcemy dotrzeć, a potem, przetrząsając całe pomieszczenie, odkryć drogę do danego miejsca. Rozwiązujemy przy okazji jakąś prostą zagadkę logiczną w stylu pociągnięcia dźwigni, dokonania interakcji z innym elementem pomieszczenia czy pokonania w jakiś sprytny sposób wrogów, bo bezpośrednio nie mamy jak z nimi walczyć. Jeśli jesteście fanami gier Uedy, to dość powiedzieć, że The Last Guardian jest miksem i . Z tego pierwszego mamy zagadki logiczne, zaś z SoC zapożyczono w dużej mierze model zręcznościowy.

Cała magia i wyjątkowość tego modelu rozgrywki tkwi jednak w samym Trico. Mianowicie nie jest to „jakiś tam towarzysz”, tylko bardzo zaawansowana sztuczna inteligencja, która w trakcie gry wyciąga z wydarzeń wnioski, cały czas się ucząc. Ostatni raz widziałem coś takiego przy chowańcach z Black&White, co już samo w sobie świadczy o tym, z jak zaawansowanym pomysłem mamy do czynienia. Jak przekłada się to na rozgrywkę?

Po pierwsze Trico ma własny charakter. Spotkałem się z żartobliwą opinią, że „Trico jest bardziej wyrazistą postacią niż 99% bohaterów gier wideo”. Mianowicie nasze gryfiątko nie jest posłuszną graczowi kukłą, a zwierzęciem ze swoimi humorkami i zabawami. Uwielbia wszędzie wtykać nos i widząc płytką kałużę, zignoruje na chwilę gracza, by pójść się w niej popluskać, nim wpadnie na pomysł, aby sobie zacząć do niej skakać z pobliskiego filaru. Głębszej wody już nie lubi, więc bez odpowiedniej motywacji nigdy do niej nie wskoczy, wyjąc ku niebiosom z niezadowolenia. A jak nie pchamy się do walki, to samodzielnie rzuci się do ataku. A nie daj Boże ujrzy gdzieś jedzenie, to natychmiast zaświecą mu się oczy i cały świat straci dla niego na znaczeniu. Dosłownie zaświecą, bo kolor oczu Trico symbolizuje jego stan emocjonalny. Zupełnie inaczej zachowuje się, gdy jest zły (wtedy trzeba go uspokoić), a inaczej, gdy ma ochotę się połasić i staje się potulny. Gracz swoimi akcjami może bogato wpływać na Trico i budować z nim więź zaufania. O jego charakterze dałoby się opowiadać jeszcze długo, ale dość powiedzieć, że Ueda miał nadzieję, iż w trakcie zabawy gracze chociaż przez chwilę poczują, że mają do czynienia z prawdziwym zwierzęciem. Cóż, udało mu się.

Po drugie – wbrew temu, co zwykle dostajemy w grach, musimy tu zaufać sztucznej inteligencji. Gry nas przyzwyczaiły, że jej obecność oznacza zawsze kłopoty, błędy, jakieś zacięcia się czy inne głupoty. W wypadku musimy naprawdę zwalczyć ten instynkt, polegając na SI kierującą poczynaniami naszego gryfiątka. Gra wymusza również nieszablonowe myślenie – mając przed sobą wysoki mur, w grach wideo raczej akceptujemy, że należy go ominąć lub (jeśli to możliwe) wspiąć się po nim. Jakby to fajnie było przeskoczyć go na grzbiecie naszego kompana, prawda? Albo wejść mu na głowę i wykorzystać ją jako platformę. Albo kazać mu wskoczyć na mur, abyśmy wspięli się po jego ogonie. Otóż to wszystko jest możliwe, wystarczy tylko okazać zaufanie w to, że Trico naprawdę jest w stanie zrobić większość rzeczy, a jego zachowaniem nie kierują żadne skrypty. Chcąc ukończyć grę, musimy cały czas myśleć nad tym, że naszemu bohaterowi towarzyszy potężny stwór, który BYĆ MOŻE użyczy nam swojej siły i możliwości. Być może, bo czasem wydrapanie pcheł z futerka jest dla niego znacznie ważniejszym i ciekawszym zajęciem…

O ile od strony rozgrywki czy fabuły trudno produkcji cokolwiek zarzucić, to oprawa graficzna i płynność na zwykłej PS4 wywołuje mieszane uczucia. Zacznijmy jednak od rzeczy dobrych, czyli animacji. Jest ona generowana proceduralnie, a oznacza to, że odtwarza się w sposób zależny od naszych poczynań, co oczywiście zachwyca jej bogactwem. Ruchy Trico wzbudzają zachwyt, dostosowując się do powierzchni, wysokości oraz innych uwarunkowań. O animacji samych jego piór dałoby napisać się poemat i w żadnej innej grze czegoś tak szczegółowego nie zobaczycie. Dochodzą do tego liczne efekty cząsteczkowe i bajkowa (strasznie prześwietlona) stylistyka, nadająca całości intrygującego klimatu.

Problem polega jednak na tym, że to wszystko jest okupione teksturami słabej jakości. Choć trudno nazwać tekstury brzydkimi, to przyglądając się im bliżej, poczujemy oddech epoki PlayStation 3. Nie można też nie wspomnieć o koszmarnie długich czasach ładowania gry (parę razy myślałem, że się zawiesiła) oraz o spadkach liczby klatek na sekundę na PS4. Gra potrafi mocno chrupnąć, spadając w okolice dwudziestu FPS-ów, a w krytycznych momentach wręcz zatrzymuje się w miejscu na potrzeby doczytania lokacji. Z przyzwoitości należy powiedzieć, że problem z płynnością jest znacznie mniejszy na PlayStation 4 Pro.

Skoro już o niedoróbkach mówimy, to nie można nie wspomnieć o największej bolączce , czyli o pracy kamery. Jest po prostu słaba i nie raz stojąc przed jakimś wyzwaniem zmagamy się z szalejącą kamerą. Wielokrotnie doświadczyłem także sytuacji, że całkowicie zgłupiała, racząc mnie czarnym ekranem. W grze jest nawet specjalny mechanizm, który w takich momentach automatycznie restartuje kamerę, co jest miłe, ale pokazuje, że twórcy sobie z nią nie poradzili.

Na pocieszenie powiem, że więcej błędów nie stwierdziłem. Dałoby się jeszcze na siłę przyczepić do tego, że Trico dosyć ociężale reaguje na polecenia, ale wiedząc, że przeliczanie działań uczącego się w locie SI zajmuje olbrzymie zasoby konsoli, jestem w stanie wybaczyć tę niedoróbkę, za którą stoi przede wszystkim brak mocy bazowej PS4. Kończąc pisać już o błędach, muszę pochwalić rewelacyjną ścieżkę dźwiękową, która – choć włącza się w bardzo konkretnych momentach – rywalizuje bezpośrednio z muzyką i . Tak, jest aż tak dobra.

Produkcja obiecuje wiele, ale spokojnie można stwierdzić, że Ueda dotrzymał słowa i zapewnił wszystko, co zapowiadał. to przepiękna baśń, która powinna rozkruszyć nawet najtwardsze serca, zapewniając jednocześnie mnóstwo doznań za sprawą przemyślanej, solidnie wykonanej rozgrywki. Choć nie wszyscy są fanami skakania z platformy na platformę, to sam Trico jest wystarczającym powodem, aby dać tej grze szansę. To nie tylko jedna z najlepszych sztucznych inteligencji, jakie ujrzymy w grach wideo, ale poczucie współpracy z prawdziwym przyjacielem sprawia, że nie ma szans, abyśmy choć przez chwilę się nudzili. Już samo obserwowanie jego wygłupów potrafi wprawić w dobry humor. Czy warto zatem kupić The Last Guardian? Sądzę, że tak, jeśli tylko szukacie oryginalnej platformówki na dwanaście godzin.

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry The Last Guardian

Atuty

  • Przepiękna fabuła
  • Baśniowa atmosfera
  • Trico
  • Rewelacyjna ścieżka dźwiękowa
  • Dosyć urozmaicona rozgrywka

Wady

  • Spadki FPS-ów na PS4
  • Średniej jakości tekstury
  • Wariująca kamera
  • Długie czasy ładowania

Choć gra czasami miewa problemy techniczne, warto było czekać. Autor spełnił dane graczom słowo, a z Trico naprawdę możemy się zaprzyjaźnić, zapominając przez chwilę, że to tylko SI. Bo bestyjka ma charakterek, oj, ma…

Andrzej Ostrowski Strona autora
cropper