Recenzja: Medal of Honor: Warfighter (PS3)

Recenzja: Medal of Honor: Warfighter (PS3)

Paweł Musiolik | 30.10.2012, 15:00

Pierwszy raz w mojej karierze zdarza się by tak mocno reklamowany tytuł spotkał się z taką falą krytyki zaraz po premierze. Nie tylko ze strony graczy, ale głównie recenzentów zachodnich, którzy jak jeden mąż postanowili wystawić plecy produkcji Danger Close i chłostać je w nieskończoność. Mnóstwo teorii dlaczego Warfighter zebrał aż tak złe oceny nie powinno jednak wpływać na zdanie jednostki, która sama powinna ocenić czy warto „szarpnąć” się na ten tytuł.

Moja odpowiedź i ocena nie będzie jednoznaczna, bo również niejednoznaczna jest ta gra. Grając w Medal of Honor: Warfighter chwile zachwytu i mocnego wczucia chwilę później były bombardowane błędami, po których najchętniej złamałbym płytę. Produkcja pełna skrajności, taki właśnie jest nowy „Medal”.

Dalsza część tekstu pod wideo

Jeśli to kogoś interesuje, to z poprzednią odsłoną nie miałem zbyt wiele do czynienia. Pograłem u kumpla na chwilę, ale nigdy nie udało się gry skończyć. Dlatego do Warfightera podchodziłem jako swoista Tabula Rasa w kwestii tej serii na next-genach. Uodporniłem się na jakiekolwiek zabiegi marketingowe i obojętnie mi było to, że w grze pojawi się polski GROM pośród innych jednostek. Podobnie zbywałem prychnięciami zapowiedzi o przeżyciu misji jako operator jednostek TIER 1, które pozwolą mi poczuć się jak bohater. Życie uczy pokory i tego, że nie warto wierzyć w zapowiedzi. Często się sprawdzają, rzadziej ni, ale później można skrzywdzić siebie przez wyżyłowanie oczekiwań na niesamowity poziom. Dlaczego o tym pisze? Bo przejście obok gry bez hype'u pozwoliło mi ocenić ten tytuł wyjątkowo chłodnym okiem, odrzucając na bok jakiekolwiek wojny napędzane przez internetowych trolli.

Najwięcej miejsca poświęcano kampanii dla jednego gracza, która inspirowana prawdziwymi misjami, ponownie przedstawiała nam oddział Tier 1 z Preacherem na czele. Wątek fabularny miał być motorem napędowym całości i sprawiać by singiel był mocno eksploatowany przez jak najwięcej osób. I częściowo się to udało. Dlaczego tylko jednak w części i to tej mniejszej? Bowiem niektóre misje wciągają klimatem jak najmocniejszy odkurzacz i nie pozwalają się wyrwać z uścisków poszczególnych misji, to całość jest połączona fatalną narracją. Singiel sprawia wrażenie kilkunastu osobnych historyjek porozdzielanych wieloma misjami, z których niecała połowa jest ciekawa. Filipiny, misja z udziałem oddziału GROM to jedne z najlepszych momentów w grze, ale co z tego gdy pomiędzy mamy nudne przerywniki filmowe, tragiczny do granic możliwości wątek kochającej rodziny, dylematów w niej obowiązujących i dramy na tle emocjonalnej. A gdy do tego dodam okropny wygląd kobiet, które wyglądają jak Ogry, to chcę jak najszybciej o tym zapomnieć. Jedyny plus to wprowadzenia w misję przez Dustiego, ale też nie zawsze, bo jak wspomniałem – prawie nic z sobą nie jest powiązane.

I to mnie najbardziej zdenerwowało, bo sam wątek fabularny jest miałki do granic możliwości. Mieliśmy dostać wielkie kino, mnóstwo akcji, która jest, temu nie przeczę, ale to tak jakby filmy Tarantino montowali ludzie od Plebanii. A tego efekty chyba nikt by nie chciał widzieć. Nie rozumiem braku konsekwencji panów z Danger Close. Po co budowali świetny klimat Filipin, by zaraz potem nas wyrzucić na drugi koniec świata bez sensownego wyjaśnienia, jedynie mówiąc, że Pentryt i terroryści. W kółko tylko przewijające się materiały wybuchowe, terroryści i parę nazwisk na krzyż. Bez wyjaśnień, bez dobrych powiązań. Ot, luźno rzucone myśli ugotowane jednym kotle i zapakowane do jednego pudełka. Podobnym bezsensem jest dla mnie szeroko reklamowana misja w samochodzie za którą stoją podobno panowie z Criterion. Nie to, że jest zła. Ale po kiego wafla, ja, komandos ścigający podobno groźnego terrorystę Kleryka bawię się w ściganie samochodem z feelingiem NFS: The Run? Gdyby ten motyw wrzucono na 5-10 minut maks i były związany z ucieczką – to byłoby super. Ale cała misja? Włącznie z ukrywaniem się za drzewami by nas nikt nie widział. No bądźmy że poważni. To ma być FPS, a nie „wielki internetowy mix pomysłów”. Tyle dobrze, że sam model jazdy jest poprawny i nie wkurza.

Nie rozumiem jednak narzekania na warstwę dźwiękową gry jak i jej design i wygląd grafiki. Z racji mniejszych plansz i innego typu rozgrywki, Medal of Honor: Warfighter jest jednym z najładniejszych tytułów FPS na konsolach i na pewno ładniejszy od Battlefielda 3 do którego stara się porównać grę Danger Close. Oczywiście mowa o trybie dla jednego gracza, bo multiplayer jednak ma gorsze modele postaci i mniej efektów, ale całościowo można tylko przyklasnąć. Podobnie jak wszystkie już gry EA, Medal działa na Frostbite 2.0, którego jednak aż tak bardzo nie widać. Zniszczeń mamy jak na lekarstwo. Widzicie z pozoru tekturowy domek? Chcecie go rozwalić granatem? Zapomnijcie o tym, bo skrypt tego nie przewiduje. Rozwalimy tylko to, co chce i pozwala nam rozwalić developer. Co do dźwięku – wszystko na bardzo wysokim poziomie, wybuchy, komunikaty nadawane przez dowództwo. Cała otoczka pola walki wypada fenomenalnie i jedynie lekko nie pasuję mi odgłosy niektórych broni, ale nie mam porównania do prawdziwych odpowiedników, więc ciężko ferować wyroki. Dziwi mnie jedynie fakt, dziwnego zachowania dźwięku przestrzennego gdy pojawia się polski dubbing. Wtedy pozostałe odgłosy chwilowo są jakby puszczane zza ściany.

I byłbym w stanie nawet lekko się zachwycić tym tytułem w singlu, bo gra się bardzo fajnie, ale niestety nie mogę. Jest jedna sprawa, która grzebie całość w przedbiegach. Błędu, bugi i inne niedziałające rzeczy. I to wszystko po tej premierowej łatce, więc nie chcę wiedzieć jak to wygląda przed. Nie zdziwcie się jeśli zablokujecie się przed krawężnikiem na który nie będziecie mogli wejść. Detekcja kolizji nawala bardzo często i po pewnym czasie frustruje najbardziej z wszystkich błędów. O znikającym dźwięku najlepiej wiedzą fani Battlefielda 3 w multi, teraz niestety wirus „no sound” dorwał także singla. Podobnie jak przypadłość ze znikającymi animacjami postaci. Przeskakujecie przez płotek a wasza postać stoi w miejscu? Nic dziwnego, podobnie jak brak animacji przy przeładowaniu broni. Świadczy to ewidentnie o problemach silnika gry, które nie wiedzieć czemu nie zostały naprawione. Ale dla mnie absolutnym mistrzem są błędy w skryptach, które albo odpalą się w złym momencie (i drużyna pobiegnie przed siebie ignorując wrogów), albo nie odpalą się wcale. Zabawnie wygląda gdy chcemy szturmować drzwi (fajnie zrobione, wybieramy opcję i po szturmie mamy chwilowe slow motion by załatwić przeciwników), a ekipa stoi parę metrów dalej i ciągle przekrzykuje się w ostrzale wroga... którego dawno już nie ma. Czasami zareagują po paru minutach, czasami trzeba wczytać grę na nowo. Uwierzcie, to nie są sporadyczne akcje, tego jest tak dużo, że nawet największy optymista się załamie.

I to by było na tyle jeśli chodzi o tryb dla jednego gracza, który można ukończyć w niecałe 6 godzin na normalnym poziomie trudności. Ciężko udawać greka gdy taki wynik jest normą w dzisiejszym świecie. Singiel choć ciekawy, to z ogromnymi dziurami, bezsensownymi wątkami, które miały nam pokazać, że operatorzy Tier1 walczą o dzień każdego z nas, ale nie wyszły. Potencjał został mocno przehandlowany za zbyt duży pośpiech by zdążyć przed Black Ops II. To był błąd.

Inną parą kaloszy jest tryb dla wielu graczy do którego podchodziłem jak pies do jeża. Multi nigdy nie było moją ulubioną częścią gier, ale razem z Battlefieldem 3 powoli się wciągałem, zwłaszcza w grę ze znajomymi. Bałem się, że oddanie trybu dla wielu graczy Danger Close poskutkuje nieudolną kalką z konkurencji, ale nie jest tak źle. Mimo wszechobecnych błędów (zanikający dźwięk, braki animacji, losowe rozłączenia z serwerów lub przerywające VOIP), gra się bardzo fajnie i przyjemnie, zwłaszcza w grupie zgranych ludzi. Do wyboru oddano nam parę trybów gry. Mamy zwyczajowy Deathmatch, jest kopia Podboju w postaci Kontroli Sektorów, jest także odpowiednik trybu Hardcore z innych gier, gdzie gramy bez HUD-a, a szybka seria posyła nas do piachu. Całkiem przyjemnie wypada tryb Punktu Zapalnego, w którym musimy albo atakować losowe miejsca na mapie, albo je bronić. Oddano nam także 12 jednostek specjalnych, co daje nam całkowity wybór 72 profesji. Oczywiście większość krajanów wybiera GROM, który jest startowym szturmowcem. Oprócz niego mamy także Kaemistę, Sapera, Komandosa, Zwiadowcę i Snajpera.

Całość multiplayera sprzężona jest z systemem Origin i Battlelog, więc możemy śledzić na bieżąco nasze postępy. Z menu bezpośredniej gry podobnie i tutaj też pokazuje nam na żywo osiągnięcia naszych znajomych. Pomysł fajny, podobnie jak przyjemnie wykonane menu które działa bardzo szybko i płynnie. Zgrzytem jest dla mnie ilość i jakość niektórych map. Wiadome jest, że każdy będzie miał swojego faworyta, ale 8 map to mimo wszystko jest za mało. Moim faworytem jest na pewno Stadion w Sarajewie i Somalijska Twierdza.

Jeśli chodzi o sam styl gry, to mamy oczywiście możliwość korzystania z wymienialnego ekwipunku, który wpływa na statystyki wybranej broni, a także korzystania z perków, które aktywują się wraz z postępami w zabijaniu przeciwników bez zgonu. Mocnym punktem gry jest gra w dwójkowych oddziałach. Gdzie możemy albo jeden na drugim się zrespawnować (o ile jest bezpiecznie), albo w bezpiecznej strefie zrzutu. Jest też opcja desantu ze śmigłowca, ale nie zawsze będzie dostępna. Z tym motywem jednak wiąże się niewykorzystany potencjał w multiplayerze. Początkowo myślałem, że działania w dwójkach będą wiązały się z tym samym oddziałem. Dwóch GROMowców w działaniu bojowym, z innym polakiem to coś czego oczekiwałem. Zamiast tego mamy potraktowanie tego po macoszemu i możemy sobie biegać w zestawie Polak-Rosjanin. To tak jakbym armia USA z Vietcongiem przybiła sztamę i poszła strzelać do armii Chin. Szkoda tego pomysłu. Jeszcze warto wspomnieć o tym, że dorzucono walkę nacji powiązaną z Battlelogiem. Po rundzie otrzymać możemy medale, które wydajemy z poziomu Battleloga i windujemy nasz kraj w rankingu.

Jeszcze na koniec muszę pochwalić fantastyczną, polską wersję językową. To co zrobiła ekipa odpowiedzialna za lokalizację podniosła nawet o jedno oczko ocenę, gdyż niektóre postaci w rodzimej wersji brzmią lepiej niż oryginały. A rola Zbrojewicza jako Dustiego czy Banaszyka jako Preachera wypadają fantastycznie. Nic tylko pochwalić i podziękować za tak dobrą wersję. Oby to był standard na przyszłość.

W całokształcie Medal of Honor: Warfighter ani mnie nie zawiódł, ani nie zachwycił. Zbytni pośpiech, który zaserwowało sobie Danger Close niestety negatywnie odbiły się na całości, co widać po ilości krytycznych błędów gry (jeśli wam się zawiesi scenka i odwiesi po 4 minutach – nie panikujcie, to norma) i braku wielu szlifów, których potrzeba, a ich niedobór powoduje, że singiel w większości nie wywołuje żadnego zachwytu. Tyle dobrze, że na ten moment multiplayer jest dobry z perspektywami na rozwój, o ile sprawy nie potoczą się tak jak z łatkami do BF3. Więc nie obiecujcie sobie za dużo, a na pewno wtedy łatwiej przyswoicie sobie ten tytuł.

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Medal of Honor: Warfighter

Atuty

  • Polska wersja językowa
  • Oprawa audio-wizualna
  • Niektóre z misji mają klimat
  • Multiplayer potrafi wciągnąć

Wady

  • Mnóstwo błędów zarówno w singlu jak i multi
  • Fatalna narracja
  • Poczucie poszatkowania historii
  • Zbędny wątek rodzinny
  • Ponad połowa gry jest nudna

Jak wielu z was - dałem się nabrać. Liczyłem na kawał konkretnej gry, ale niestety pośpiech zabił wszystko co mogło być dobre. Uratowała się jedynie grafika. Przez ponad połowę gry wieje nudą, błędy nas atakują, a historia nie trzyma się kupy.

Paweł Musiolik Strona autora
cropper